środa, 31 października 2012

Morze, kampus, chatka i dzidy. I ZOO.



Niebo niebieskie, że bardziej być nie może. Kilka chmurek, bieluśkich, jakby dla ozdoby.
Stałem po pas zanurzony w ciepłym morzu.
Nie, nie po pas, woda sięgała mi do połowy piersi, a otaczający mnie żwawi chłopcy co i rusz swoim ruchem powodowali nowe fale, które moczyły coraz dalsze fragmenty mojego marynarskiego ubranka. Wszyscy mieliśmy po jakieś trzy do pięciu lat.
Byłem jednym z tych szkrabów, które będąc jeszcze rozkosznie puszystymi i mięciutkimi nie klasyfikują się jeszcze jako otyłe. Ze swoimi rumieńcami, które wystąpiły mi na policzki z wysiłku spowodowanego poszukiwaniem różnych skarbów na dnie małej zatoczki, spokojnie mogłem uchodzić za cherubinka. Niestety, nie miałem złotych loczków. Tak naprawdę nie wiem za bardzo jakie miałem włosy - na głowie spoczywała pasująca do ubranka, obowiązkowa marynarska czapeczka.
Właśnie z nią miałem najwięcej nieszczęścia. Bardzo chciałem zanurzyć się cały, by porządnie schylić się po kolejne cuda znajdujące się na dnie płytkiej, przybrzeżnej wody. Reszta chłopców była na tyle wysoka, że na tej głębokości sięgała do nich bez problemu, nie nurkując i nie narażając się tym samym naszej opiekunce stojącej na brzegu.
Madama zawsze budziła we mnie niepokój. Nie lęk, nie przerażenie, właśnie niepokój. Była patykowata, wysoka. Suknie nosiła zawsze ciemne, najczęściej ni to czarne ni granatowe, obowiązkowo z wysokim kołnierzykiem. Szare włosy spinała w wysoki kok, a zza szkieł okularów ciężko było dojrzeć, czy aby właśnie w tej chwili nie mruży na mnie badawczo oczu. Panicznie się bała, że któryś z jej podopiecznych - było nas chyba dziesięciu - utopi się, a przynajmniej zakrztusi morską wodą.
Zaryzykowałem. Schyliłem się zanurzając głowę. Tłustą łapką wymacałem coś podłużnego i twardego leżącego na dnie. Zacisnąłem paluszki. Szybkie wynurzenie. Zerknięcie. Wspaniale, nic nie widziała. Czapeczka unosiła się na powierzchni wody, nawet nie była specjalnie zmoczona. Postoję w niej chwilę na słońcu i wyschnie. Są ważniejsze rzeczy.
Trzymałem jakąś ozdobę. Chyba wsuwka do włosów. Złota, lśniła jak nowa. Opleciona cienkim drucikiem z ozdobnymi koralikami - malutkie, podłużne perełki. Miałam podobną w dzieciństwie, ale prawie jej nie używałam, zawsze nosiłam krótkie włosy.
Może na dnie jest ich więcej? Szybkie spojrzenie na madamę. Ryzykuję. W jednej rączynie ściskałem poprzednie znalezisko, drugą, ponownie zanurzony, zacząłem gorączkowo obmacywać piasek w pobliżu swoich stóp. Jest!
Wynurzenie. Tak, druga wsuwka! Bardzo podobna do poprzedniej, ale jakaś nadłamana, uszkodzona. Czy jest ich jeszcze więcej? Skąd się wzięły? Może jakiś statek z ich transportem zatonął w pobliżu wybrzeża? Jeśli tak, to czy prąd i przypływy zniosły je bliżej brzegu, czy może mój łup będzie większy na głębszej wodzie? Ciekawe czy inni zaczęli je znajdować...
Rozejrzałem się. Chłopcy dookoła chlapali się wesoło i raczej nie zwrócili uwagi na moje poczynania. Na brzegu, kawałek od opiekunki, stała Natalia D.
Madame stała i patrzyła badawczo w kierunku morza. Grupa dzieci, chyba sami chłopcy, taplała się w marynarskich ubrankach w płytkiej, przybrzeżnej wodzie. Ciekawe, czy kobieta, już niemłoda przecież, skoczy im na ratunek w razie jakiegoś wypadku? W swojej wiktoriańskiej sukni pierwsza poszłaby na dno.
Ale przecież muszę dalej jechać na kampus. Przesiadka. Natychmiast wysiadam przez drugie drzwi. Cóż za ekspresowy tramwaj! Och, tuż przy dziedzińcu. Tu też widok na morze, ale jakby z klifu. To samo, w którym kąpali się chłopcy?
Coś nie tak z dziedzińcem. Błyszczy cały wymalowany ciemnoczekoladową farbą olejną. Może to roztopiona czekolada? Patrzę pod nogi. Nie, na swoje bose stopy. Nie są uwalane niczym ciemnym. Nie czekolada, ani nawet nie świeżo malowane. Studenci na ławce, chłopak z dziewczyną, zapewniają mnie, że wszystko jest ok i że mogę iść dalej.
Fantastycznie, widzę już chatkę. Drewniana, maluśka, staruteńka,  ale w bardzo dobrym stanie. Dookoła drewniany płot, malowniczo podpróchniały i omszony. Na sztachetach zatknięte gliniane garnuszki. Za płotkiem, w ogródku, malwy, łubiny, bławatki. Słońce podpala kontrastowe, mocne kolory. Lato, lato.
Nie pamiętam, jak weszłam do domku. Zapukałam, wtargnęłam?
Dziewczyna, blondynka, taka trochę tapirowana, a może z trwałą, lata 80., ale przecież na ludowo. A może tak, jak nosiło się w Polsce w latach 90.? Zdziwiona, zaskoczona, że jestem.
            Bardziej przestraszony był on. Przerażony. Wielkie oczy łypały z niedowierzaniem spod brązowej grzywy, usta wpółotwarte w gąszczu haszczatej brody. Zęby zdrowe, zauważyłam. Siedział przy stole w białej koszulinie, pewnie płóciennej, przyłapany na wcinaniu słonecznika. Za nim, za oknem, ogródek.
- Ale Kola, Ty się nie denerwuj, ona na pewno nie po Ciebie przyszła! Nie chce Cię zabrać! - uspokajała blondynka, chyba sama nie do końca przekonana.
Poczułam się jak intruz. Czego ja chciałam od Koli?
Nie wytrzymałam napięcia, wybiegłam. Cóż wyczyniam?
Zaraz po przekroczeniu progu zobaczyłam przedziwną scenę. Nie, nie brałam w niej udziału, chyba oglądałam jakiś horror. Średni w dodatku. Dwie młode, dość atrakcyjne i apetyczne w kształtach kobiety zwisały z sufitu w jakimś bunkrze (fabryce, lochach?) podwiązane w pasie grubymi sznurami. Rozbujane. Ich długie, długie suknie falowały przy kolejnych wahnięciach. Chyba też trochę wiktoriańskie odzienie, poza tymi dekoltami. I chyba nie powinny nosić rozpuszczonych włosów.
Po co wiszą?
Tak, oczywiście, przecież mają się naparzać tymi długimi dzidami trzymanymi w rękach. Która którą pierwsza dźgnie na amen.
Ściany dookoła nie z cegieł, nie z kamienia, ale z klatek pełnych rozwrzeszczanych zombi.
Dziewczyny chyba już chwilę się biły, były mocno rozbujane i  trochę pokrwawione od wzajemnych ciosów. Ktoś z góry wolał, żeby walczyły dalej.
Ale szajs.
Zoo jest dużo lepsze. Anka mówi, że zaraz pokaże mi coś ślicznego. Podchodzimy do ogrodzenia ze zwykłej siatki. Ludzi pełno, lato w pełni. Przeciskamy się bliżej. Wybieg wysypany piaskiem. Dzieci z piskiem wyglądają co wyjdzie z niewielkiej budy w kącie zagrody.
- Liiiiisek! (To one krzyczą, czy Klaudia? Próbuję się obejrzeć, ale przecież nie mogę nie zobaczyć co tak podekscytowało dzieci).
Lisek! Ale ciut inny, raczej panda mała. Ale bardzo liskowa. Chyba powinna być jednak większa?
- Zaraz wyjdą jej młode! - woła ktoś ze zwiedzających.
Młode wychodzą. Dwie, może trzy sztuki. Są... naprawdę przepiękne. Maluteńkie świnki, różowiutkie, wielkości szczura, jeszcze młodzieńczo puchate, idą w moją stronę.
- A nie mówiłam, że pokażę Ci coś fajnego? - chwali się Anka.
Halo?
Okoń jest słodkowodny czy słonowodny? Bo chyba słodkowodny, ale czy na 100% nie zagląda do słonej wody?


 __________________________


Morze już trzeci raz w przeciągu około tygodnia.
Było już z plażą z brązowego cukru, który wcale nie haratał stóp. Tam do wody wrzucane były wielkie tafle szkła, które następnie tłuczono. To chyba z nich powstawał ten piękny, karmelowy piach.
Było też takie, obok którego płynęła olbrzymia, spieniona rzeka. Nie wpływała, nie przepływała gdzieś niedaleko, płynęła  o b o k  morza.

Właściciel marynarskiego ubranka był dość podobny do mojego chrześnika. Będąc nim, widziałam jego oczami, a chwilami z punktu widzenia osoby trzeciej.
Pierwszy raz zobaczyłam  s i e b i e , a zaraz potem siebie sprzed chwili, w innej postaci.

Wsuwka autentyczna z przeszłości. Chłopiec-ja wspomnieliśmy prawdziwą rzecz.

Tramwaje, autobusy, stali goście. Plus zajezdnie i busy. Moje ziomki, spędzam z nimi dużo czasu. Ten okaz był szybciutki, bo czekam z utęsknieniem na odpalenie linii 52.

Dziedziniec kampusu czekoladowy pewnie w kontekście jego kolejnych ostatnich upiększeń (czekolada - kopali w ziemi, ogródek - posadzili cyprysy).

Chatki nie ogarniam, za to Kola na pewno był jakąś inkarnacją Kostogłotowa z "Oddziału chorych na raka" Sołżenicyna. Panna może była Zoją, ale wydawała się zbyt tępa.

Dzidy jak nic przez Świętego Jerzego Hermafrodytę z Gynekomastią i Trisomią 21. Chromosomu.
Samo naparzanie się i zombiaki - przez artykuły o Halloween?

Liski i świnki, a może świnioliski i liskoświnki w ramach samoobrony przed tandetną sceną z badziewnego horroru?

Mam wrażenie, że od pierwszej wsuwki co 5 minut przestawiałam drzemki. A może nie, absolutnie nie pamiętam, żebym w ogóle je słyszała.

Okoń najprawdziwszy.
Po pytaniu wstałam i zaczęłam włączać komputer, aby rozwiać wątpliwości Mamy.
Przez mgłę zrozumiałam, że chodzi o jakieś sporne pytanie z konkursu przyrodniczego w jej szkole.
Słodkowodny, ale może żyć w estuariach Bałtyku, dość małe zasolenie.


Znowu morze.

2 komentarze:

  1. Najpierw pomyślałem, że napisałaś jakieś opowiadanie. Bardzo mi się podobał aspekt wiktoriański:) dopiero później się zorientowałem, że to Twoje słynne sny:p gdy jakoś ogarniesz swoje komórki, to może, już świadomie, dokończysz opowiadanie o wiktoriańskim chłopczyku?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Słynne" może nie, ale fakt, co ciekawsze opowiadam :P Wiktoriański (wpychano wtedy dzieci w marynarskie ubranka?) chłopczyk może doczeka się kontynuacji, ale komóreczki zajmą jeszcze spooooro czasu :/

      Usuń