sobota, 2 lutego 2013

Układanie/burdel

 
 Udało się zaprowadzić trochę ładu i hierarchii. Kilka spraw odłożyć na bok, skupić się trochę bardziej na czymś innym.

     Nawet napoczęte, niedoczytane książki stoją na osobnym miejscu na regale, w kolejności, w jakiej mają zostać dokończone (Oddział chorych na raka, Twarzą w twarz, Queen, 59 sekund, Genetyka kultury i z dziesięć innych).

     Zostało trochę burdelu w notatkach i szafie, ale te dwie lokalizacje chyba nigdy nie będą go pozbawione.

***

     Plaża zalana słońcem. Po mojej stronie opustoszała, ale na lewo, na cypelku, mrowiło się od ludzi. Czemu nie było ich tylu koło mnie? Może to ten węgiel... U nich piasek bezpośrednio stykał się z morzem, tu zaś pomiędzy piaszczystą połacią, a falami znajdowało się jakieś sto, dwieście metrów najczarniejszego węgla kamiennego w wielkich bryłkach. Tylko gdzieniegdzie widać było między nimi kałuże wody.
Za czarnym odcinkiem morze było mniej spokojne, niż po tej turystycznej stronie.
Ciemne, burzowe chmury, deszcz, pioruny - sztorm.
     Jakiś statek, wielki, drewniany z rozłożonym żaglem miotał się wśród fal. Bez sensu, żagiel w taką pogodę? Statek przechylił się od pionu o jakieś 45 stopni, wyglądał, jakby miał runąć w otchłań wód (jaka otchłań, przecież to tylko jakiś kilometr od brzegu! Dlaczego jeszcze nie osiadł na mieliźnie?). Wykonał jednak nagle szybki zwrot, jakby popisujący się nastolatek efektownie, z przechyłem, brał ostry zakręt na rowerze. Stanął w pionie na tle sinego, burczącego nieba.
A tam, przy tłumie ludzi, te kilka kilometrów dalej, morze spokojniutkie, małe falki gonią się wesoło z dziećmi. W oddali, w głębi lądu, chyba sosny.
U mnie czyściutki piasek skąpany w słońcu, pas węgla, sztorm i statek.
Jestem pewna, że dojrzałam na nim młodego Hindusa (?), który, gdy statek był mocno przechylony, sięgnął ręką do morza i coś z niego wyciągnął.

*

     Nie wiem dlaczego Zakład Entomologii ze Stacją Górską w Ochotnicy miał także Stację Podziemną w Wieliczce. Albo w Bochni. Z pokojami dla studentów wydrążonymi w skale. I z zieloną kanapą, na której siedzieli Państwo K.  Pan K. proponował udział w Festiwalu Owada (chyba pomieszał Dni Owada z Festiwalem Nauki) i trochę się zmartwił na wieść, że Sekcja Entomologiczna tak jakby nie działa.  Na drewnianych schodach, po których rozpoczęłam swoją wędrówkę na powierzchnię, minęłam smutnego dr. S.

*

     Wracałam - nie wiem skąd, nie wiem z kim - samochodem osobowym. Starszy pan (co za jeden?) był kierowcą. Dookoła cudowne Full HD z Blu Raya: trochę skał, jakaś cerkiew Wasyla skrzyżowana z Jasną Górą, wielka góra za mną (lasy, lasy, lasy, kosodrzewina, mangrowce, buczyna karpacka i amazońska dżungla), przede mną droga w dół, nic nie jedzie, widać niskie, białe domki, a dalej chyba kurort i morze lazurowe iskrzące każdą zmarszczką wody. Do połowy wychylona z wolniutko jadącego samochodu robię zdjęcia wszystkiemu co się da, zanim zacznie się kolejna scena w Full HD, tym razem na stacji benzynowej koło sklepu z zabawkami, w którym właśnie prowadzona jest jakaś loteria charytatywna (a ja  akurat nie mam przy sobie żadnych pieniędzy).

*

     Dziękuję mózgu, że robisz mi w głowie ten kolorowy burdel pełen szczegółów i z odrobiną miejsca na (własne, przytomne refleksje).

środa, 31 października 2012

Morze, kampus, chatka i dzidy. I ZOO.



Niebo niebieskie, że bardziej być nie może. Kilka chmurek, bieluśkich, jakby dla ozdoby.
Stałem po pas zanurzony w ciepłym morzu.
Nie, nie po pas, woda sięgała mi do połowy piersi, a otaczający mnie żwawi chłopcy co i rusz swoim ruchem powodowali nowe fale, które moczyły coraz dalsze fragmenty mojego marynarskiego ubranka. Wszyscy mieliśmy po jakieś trzy do pięciu lat.
Byłem jednym z tych szkrabów, które będąc jeszcze rozkosznie puszystymi i mięciutkimi nie klasyfikują się jeszcze jako otyłe. Ze swoimi rumieńcami, które wystąpiły mi na policzki z wysiłku spowodowanego poszukiwaniem różnych skarbów na dnie małej zatoczki, spokojnie mogłem uchodzić za cherubinka. Niestety, nie miałem złotych loczków. Tak naprawdę nie wiem za bardzo jakie miałem włosy - na głowie spoczywała pasująca do ubranka, obowiązkowa marynarska czapeczka.
Właśnie z nią miałem najwięcej nieszczęścia. Bardzo chciałem zanurzyć się cały, by porządnie schylić się po kolejne cuda znajdujące się na dnie płytkiej, przybrzeżnej wody. Reszta chłopców była na tyle wysoka, że na tej głębokości sięgała do nich bez problemu, nie nurkując i nie narażając się tym samym naszej opiekunce stojącej na brzegu.
Madama zawsze budziła we mnie niepokój. Nie lęk, nie przerażenie, właśnie niepokój. Była patykowata, wysoka. Suknie nosiła zawsze ciemne, najczęściej ni to czarne ni granatowe, obowiązkowo z wysokim kołnierzykiem. Szare włosy spinała w wysoki kok, a zza szkieł okularów ciężko było dojrzeć, czy aby właśnie w tej chwili nie mruży na mnie badawczo oczu. Panicznie się bała, że któryś z jej podopiecznych - było nas chyba dziesięciu - utopi się, a przynajmniej zakrztusi morską wodą.
Zaryzykowałem. Schyliłem się zanurzając głowę. Tłustą łapką wymacałem coś podłużnego i twardego leżącego na dnie. Zacisnąłem paluszki. Szybkie wynurzenie. Zerknięcie. Wspaniale, nic nie widziała. Czapeczka unosiła się na powierzchni wody, nawet nie była specjalnie zmoczona. Postoję w niej chwilę na słońcu i wyschnie. Są ważniejsze rzeczy.
Trzymałem jakąś ozdobę. Chyba wsuwka do włosów. Złota, lśniła jak nowa. Opleciona cienkim drucikiem z ozdobnymi koralikami - malutkie, podłużne perełki. Miałam podobną w dzieciństwie, ale prawie jej nie używałam, zawsze nosiłam krótkie włosy.
Może na dnie jest ich więcej? Szybkie spojrzenie na madamę. Ryzykuję. W jednej rączynie ściskałem poprzednie znalezisko, drugą, ponownie zanurzony, zacząłem gorączkowo obmacywać piasek w pobliżu swoich stóp. Jest!
Wynurzenie. Tak, druga wsuwka! Bardzo podobna do poprzedniej, ale jakaś nadłamana, uszkodzona. Czy jest ich jeszcze więcej? Skąd się wzięły? Może jakiś statek z ich transportem zatonął w pobliżu wybrzeża? Jeśli tak, to czy prąd i przypływy zniosły je bliżej brzegu, czy może mój łup będzie większy na głębszej wodzie? Ciekawe czy inni zaczęli je znajdować...
Rozejrzałem się. Chłopcy dookoła chlapali się wesoło i raczej nie zwrócili uwagi na moje poczynania. Na brzegu, kawałek od opiekunki, stała Natalia D.
Madame stała i patrzyła badawczo w kierunku morza. Grupa dzieci, chyba sami chłopcy, taplała się w marynarskich ubrankach w płytkiej, przybrzeżnej wodzie. Ciekawe, czy kobieta, już niemłoda przecież, skoczy im na ratunek w razie jakiegoś wypadku? W swojej wiktoriańskiej sukni pierwsza poszłaby na dno.
Ale przecież muszę dalej jechać na kampus. Przesiadka. Natychmiast wysiadam przez drugie drzwi. Cóż za ekspresowy tramwaj! Och, tuż przy dziedzińcu. Tu też widok na morze, ale jakby z klifu. To samo, w którym kąpali się chłopcy?
Coś nie tak z dziedzińcem. Błyszczy cały wymalowany ciemnoczekoladową farbą olejną. Może to roztopiona czekolada? Patrzę pod nogi. Nie, na swoje bose stopy. Nie są uwalane niczym ciemnym. Nie czekolada, ani nawet nie świeżo malowane. Studenci na ławce, chłopak z dziewczyną, zapewniają mnie, że wszystko jest ok i że mogę iść dalej.
Fantastycznie, widzę już chatkę. Drewniana, maluśka, staruteńka,  ale w bardzo dobrym stanie. Dookoła drewniany płot, malowniczo podpróchniały i omszony. Na sztachetach zatknięte gliniane garnuszki. Za płotkiem, w ogródku, malwy, łubiny, bławatki. Słońce podpala kontrastowe, mocne kolory. Lato, lato.
Nie pamiętam, jak weszłam do domku. Zapukałam, wtargnęłam?
Dziewczyna, blondynka, taka trochę tapirowana, a może z trwałą, lata 80., ale przecież na ludowo. A może tak, jak nosiło się w Polsce w latach 90.? Zdziwiona, zaskoczona, że jestem.
            Bardziej przestraszony był on. Przerażony. Wielkie oczy łypały z niedowierzaniem spod brązowej grzywy, usta wpółotwarte w gąszczu haszczatej brody. Zęby zdrowe, zauważyłam. Siedział przy stole w białej koszulinie, pewnie płóciennej, przyłapany na wcinaniu słonecznika. Za nim, za oknem, ogródek.
- Ale Kola, Ty się nie denerwuj, ona na pewno nie po Ciebie przyszła! Nie chce Cię zabrać! - uspokajała blondynka, chyba sama nie do końca przekonana.
Poczułam się jak intruz. Czego ja chciałam od Koli?
Nie wytrzymałam napięcia, wybiegłam. Cóż wyczyniam?
Zaraz po przekroczeniu progu zobaczyłam przedziwną scenę. Nie, nie brałam w niej udziału, chyba oglądałam jakiś horror. Średni w dodatku. Dwie młode, dość atrakcyjne i apetyczne w kształtach kobiety zwisały z sufitu w jakimś bunkrze (fabryce, lochach?) podwiązane w pasie grubymi sznurami. Rozbujane. Ich długie, długie suknie falowały przy kolejnych wahnięciach. Chyba też trochę wiktoriańskie odzienie, poza tymi dekoltami. I chyba nie powinny nosić rozpuszczonych włosów.
Po co wiszą?
Tak, oczywiście, przecież mają się naparzać tymi długimi dzidami trzymanymi w rękach. Która którą pierwsza dźgnie na amen.
Ściany dookoła nie z cegieł, nie z kamienia, ale z klatek pełnych rozwrzeszczanych zombi.
Dziewczyny chyba już chwilę się biły, były mocno rozbujane i  trochę pokrwawione od wzajemnych ciosów. Ktoś z góry wolał, żeby walczyły dalej.
Ale szajs.
Zoo jest dużo lepsze. Anka mówi, że zaraz pokaże mi coś ślicznego. Podchodzimy do ogrodzenia ze zwykłej siatki. Ludzi pełno, lato w pełni. Przeciskamy się bliżej. Wybieg wysypany piaskiem. Dzieci z piskiem wyglądają co wyjdzie z niewielkiej budy w kącie zagrody.
- Liiiiisek! (To one krzyczą, czy Klaudia? Próbuję się obejrzeć, ale przecież nie mogę nie zobaczyć co tak podekscytowało dzieci).
Lisek! Ale ciut inny, raczej panda mała. Ale bardzo liskowa. Chyba powinna być jednak większa?
- Zaraz wyjdą jej młode! - woła ktoś ze zwiedzających.
Młode wychodzą. Dwie, może trzy sztuki. Są... naprawdę przepiękne. Maluteńkie świnki, różowiutkie, wielkości szczura, jeszcze młodzieńczo puchate, idą w moją stronę.
- A nie mówiłam, że pokażę Ci coś fajnego? - chwali się Anka.
Halo?
Okoń jest słodkowodny czy słonowodny? Bo chyba słodkowodny, ale czy na 100% nie zagląda do słonej wody?


 __________________________


Morze już trzeci raz w przeciągu około tygodnia.
Było już z plażą z brązowego cukru, który wcale nie haratał stóp. Tam do wody wrzucane były wielkie tafle szkła, które następnie tłuczono. To chyba z nich powstawał ten piękny, karmelowy piach.
Było też takie, obok którego płynęła olbrzymia, spieniona rzeka. Nie wpływała, nie przepływała gdzieś niedaleko, płynęła  o b o k  morza.

Właściciel marynarskiego ubranka był dość podobny do mojego chrześnika. Będąc nim, widziałam jego oczami, a chwilami z punktu widzenia osoby trzeciej.
Pierwszy raz zobaczyłam  s i e b i e , a zaraz potem siebie sprzed chwili, w innej postaci.

Wsuwka autentyczna z przeszłości. Chłopiec-ja wspomnieliśmy prawdziwą rzecz.

Tramwaje, autobusy, stali goście. Plus zajezdnie i busy. Moje ziomki, spędzam z nimi dużo czasu. Ten okaz był szybciutki, bo czekam z utęsknieniem na odpalenie linii 52.

Dziedziniec kampusu czekoladowy pewnie w kontekście jego kolejnych ostatnich upiększeń (czekolada - kopali w ziemi, ogródek - posadzili cyprysy).

Chatki nie ogarniam, za to Kola na pewno był jakąś inkarnacją Kostogłotowa z "Oddziału chorych na raka" Sołżenicyna. Panna może była Zoją, ale wydawała się zbyt tępa.

Dzidy jak nic przez Świętego Jerzego Hermafrodytę z Gynekomastią i Trisomią 21. Chromosomu.
Samo naparzanie się i zombiaki - przez artykuły o Halloween?

Liski i świnki, a może świnioliski i liskoświnki w ramach samoobrony przed tandetną sceną z badziewnego horroru?

Mam wrażenie, że od pierwszej wsuwki co 5 minut przestawiałam drzemki. A może nie, absolutnie nie pamiętam, żebym w ogóle je słyszała.

Okoń najprawdziwszy.
Po pytaniu wstałam i zaczęłam włączać komputer, aby rozwiać wątpliwości Mamy.
Przez mgłę zrozumiałam, że chodzi o jakieś sporne pytanie z konkursu przyrodniczego w jej szkole.
Słodkowodny, ale może żyć w estuariach Bałtyku, dość małe zasolenie.


Znowu morze.

piątek, 21 września 2012

Muffinki princessowo-migdałowe


 W obliczu pomiarów komórek do pracy magisterskiej dramatycznie wzrosła moja aktywność kuchenna (nadal nie umiem ustalić, czy rodzina bardziej się cieszy, czy bardziej smuci z wytworów mojej działalności; przeżywalność wynosi na razie 100%, ale n= tylko 4, za to ilość powtórzeń rośnie.)

Dziś naszło mnie na muffinki (vel babeczki bądź, hybrydowo, babinki).
Znaleziony gdzieś w odchłaniach internetu przepis zawierał princessę kokosową, wiórki kokosowe, maślankę i olejek migdałowy, ale z braku poszczególnych składników zmodyfikowałam nieco skład.
Z resztą - muffinki mają to do siebie, że można kombinować we wszystkie strony, a i tak (prawie) zawsze wyjdą.


Składniki mokre:
0,5 szkl. jogurtu naturalnego
50 ml oleju
1 jajko
1 łyżeczka olejku migdałowego

Składniki suche:
15 dag mąki pszennej (~ szklanka)
4 łyżki cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia

"Wsad":
3 princessy czekoladowe lub 2,5 princessy maxi (pokruszyć)
6  łyżek zmielonych/pokruszonych migdałów


Po kolei:
Jak to z babeczkami zwykle bywa - osobno mieszamy wszystkie składniki suche, osobno mokre. Suche wrzucamy potem do mokrych, znów mieszamy (ale nie za długo, podobno muffinki nie lubią zbyt pedantycznego traktowania grudek).
Na koniec dorzucamy "wsad" i znów trochę mieszamy.
Powstałą masę nakładamy do wyłożonych papilotkami foremek/dołków, do 2/3 ich wysokości.

Pieczemy przez ok. 20 minut w 200°C.


Smacznego! :)

 
 Moja blacha pozwoliła na wytworzenie 
12 nieco zbyt płaskich muffinek...

 
 Om nom nom...



czwartek, 20 września 2012

Porankom mówię "NIE"

W 1646 roku Kartezjusz udał się do Szwecji, by zostać osobistym nauczycielem królowej Krystyny. Królowa była rannym ptaszkiem, natomiast Kartezjusz zwykł wstawać o godzinie 11. Udzielanie królowej lekcji matematyki o godzinie 5 każdego ranka, do tego w zimnym klimacie, okazało się zbyt dużym obciążeniem dla zdrowia uczonego. Po kilku miesiącach zmarł na zapalenie płuc.
Ian Stewart, Oswajanie nieskończoności. Historia matematyki.

Biorytmowo jestem pomiędzy królową Krystyną a Kartezjuszem (ze wskazaniem - dość mocnym - na Kartezjusza). Dlatego w tym semestrze zajęcia zaczynam najwcześniej o 9:00. To i tak barbarzyńska pora, zważywszy na półtoragodzinny dojazd na uczelnię.
posted from Bloggeroid

sobota, 8 września 2012

Czas: krzywa półprosta z gumy

          Czas to wyjątkowo wredny i zwodniczy wymiar. Nie doświadczamy go namacalnie, jego obecność dostrzegamy jedynie na podstawie zmian zachodzących w pozostałych trzech aspektach rzeczywistości. Wyczuwamy cykl naszych zegarów biologicznych, jednak rzeczywiście są to cykle, kręcenie się w kółko, stosunkowo regularne odtwarzanie kolejnych stanów przez nasz organizm.
       
          Ale taki czas "liniowy", faktycznie rozciągający się hen daleko wstecz i naprzód - z tym już mamy problem. Upływ chwil uświadamiamy sobie dopiero w wieku kilku lat, więc tak naprawdę ta linia jest półprostą, subiektywnie zaczyna się w jakimś (na ogół dość mglistym) punkcie. Nie, półprosta też nie jest dobry określeniem, w końcu kiedyś nasze organizmy zakończą swoje funkcjonowanie. Życie jest zatem odcinkiem, ale na co dzień nikt nie myśli o jego punkcie B. 

          Długość odcinka (lub jego części) też jest bardzo, ale to bardzo subiektywna. Mając wiele zajęć, dobrze się bawiąc, czas mija nam szybciej (mózg rozpoznaje upływ czasu na podstawie wydarzeń; dużo się dzieje = musiało minąć więcej czasu). Nudny wykład czy oczekiwanie w poczekalni ciągną się w nieskończoność (i znów ta półprosta - końca nie widać). Paradoksalnie, z tych szybko mijających momentów mamy znacznie więcej wspomnień, godziny wydają się wypełnione po brzegi; mniej fascynujące chwile znacznie słabiej zapisują się w naszej pamięci.

          Czas trwania minuty zależy od strony drzwi, po której znajdujemy się w toalecie.
          Czas trwania miesiąca, roku, zależy od naszego wieku.

          Więcej szczegółów?


          Chciałabym umieć lepiej przewidywać ile zajmie mi określona czynność. Planuję, staram się jakoś organizować zajęcia, działania, ale ostatecznie czasu jest zawsze za mało.

          Zawsze pamiętam o punkcie B.

          Myślę, że mój odcinek mógłby być bardziej zatłoczony.

środa, 6 czerwca 2012

Pop-evo

     
        Ewolucja jest faktem, jak to napisał w swej książce Jerry A. Coyne (z resztą entuzjastycznie właśnie w ten sposób ją zatytułował). Jednak nie do każdego to dociera, a przynajmniej nie każdy pała do niej sympatią, o czym może świadczyć chociażby sama próba wyguglania czegoś na temat wyżej wspomnianej książki (wpiszcie w Google "ewolucja jest"). Jeszcze smutniej się robi przeprowadzając to samo wyszukiwanie po angielsku ("evolution is").

        Pomijając już samych kreacjonistów (którzy mają się świetnie w USA) i ich walkę z szeroko pojętym (neo)darwinizmem, chciałabym pokazać na kilku przykładach jak teoria ewolucji jest pokazywana w mediach. Nie chodzi nawet o zaprzeczanie jej istnieniu, ale o to, jak często jest źle rozumiana i błędnie przedstawiana.
       Podstawowe źródło wiedzy osobników niezaznajomionych bliżej (nie tylko) z biologią, Ciocia Wiki, mówi, że ewolucja to "ciągły proces, polegający na stopniowych zmianach cech gatunkowych kolejnych pokoleń wskutek eliminacji przez dobór naturalny lub sztuczny części osobników (genotypów) z bieżącej populacji.". I ani słowa o tym, że gatunek ma się doskonalić, czynić koniecznie - oczywiście w naszym, antropocentrycznym, rozumieniu - postępy. Ani słowa o losowości zmian przed zadziałaniem doboru też Wiki niestety nie wspomina.

        Tymczasem już w piosence Korna, Evolution, widać wyraźnie zwiastowanie końca ludzkości poprzez kierunkową degenerację spowodowaną: nadmiernym rozmnażaniem się jednostek mniej inteligentnych, brakiem naturalnych drapieżników, leczeniem osobników, których genomy w dawnych czasach zostałyby wyeliminowane z puli genowej populacji. Postulowany jest zastój, o ile nie cofanie. Z resztą, aby nie być gołosłowną:

 

 Ale wg niektórych panów z teledysku człowiek ostatecznie okazuje się sprytniejszy od małpy, bo chociaż nie złapał piłki, to z rąk ponętnych hostess wybrał $$, a nie banana.
Przy okazji: widać takiego jednego zamożnego, który jest panem i władcą, a ok. 2:30 i tak ma swoją wersję wyników. W dodatku zaakceptowaną  już na podstawie jednej próby. No i po co było robić risercz, jak i tak zawsze są tacy, co wiedzą lepiej? Ale przynajmniej wokalista przyznaje się do swojej wewnętrznej menażerii:

And I, I do not dare deny
the basic beast inside
It's right here
It's controlling my mind
And why do I deserve to die
I'm dominated by
This animal thats locked up inside  
        
        
        Kontynuując rozprawianie o ewolucji w teledyskach warto wspomnieć o Do The Evolution Pearl Jamu. (mój faworyt to tyranozaur poławiający rekiny). Na początku animacji widzimy zilustrowanie kilku popularnych (niekoniecznie w 100% poprawnych) poglądów: dinozaury się skończyły, bo coś wielkiego uderzyło w Ziemię, większe małpy dominowały nad tymi mniejszymi, ale ostatecznie i tak górą były te łysawe. Proces ewolucji zdecydowanie nie został przedstawiony jako postęp - mnie nasuwają się raczej mocne skojarzenia z Dawkinsowskim Samolubnym genem. I to w dość brutalnym, bezwzględnym wydaniu; cały klip aż kipi od przemocy:


Nacisk położony jest na agresję i samolubność jednego gatunku, chociaż w jego obrębie mają miejsce jeszcze brzydsze gierki, zaostrzona konkurencja i eliminacja niektórych grup za wszelką cenę. Takie tradycyjne rozumienie ewolucji jako "wyścigu zbrojeń" na kły i pazury. Oczywiście nasze wlasne geny koniecznie górą:

Admire me, admire my home
Admire my son, he's my clone


       Przemiany gatunków w czasie reklamują też piwo. Serio.
 
   

Specjaliści od reklamy trochę namieszali w kolejności i (cofając się od człowieka) małpy przechodzą w coś lotopałankowatego, one z kolei w spore ssaki lądowe, potem widzimy ichtiozaury (!), te z kolei rakiem wychodzą z wody by stać się praptakami (!), które cofają się w "rozwoju" do - tu już logiczniej - dinozaurów, zaś one przekształcają się w płazy, by w końcu zostać poskoczkami mułowymi. Domyślam się, że miało to pokazać, jak długą drogę musiał przebyć nasz gatunek w drodze do wybornego piwa, ale bez przesady - tak pokręconych ścieżek ewolucji nie miały w przeszłości nawet słonie.


        Ewolucja pokazana jednoznacznie jako postęp ku lepszemu występuje w jednej z głównych ról w reklamówce Saturna:


Tym razem tyranozaur pożera pterodaktyla. Na samym końcu żmudnych przemian znajduje się oczywiście forma humanoidalna. 


       I jednak wspomnę o kreacjonistach. W Family Guyu pojawił się fragment serialu Cosmos Carla Sagana:

Autorzy tej animowanej serii wyśmiali próby ingerowania zwolenników kreacji w system edukacji w USA. Cosmos to dość znany cykl popularnonaukowy i do tej pory, wraz z samym Carlem, stanowi dla wielu osób inspirację do zgłębiania wiedzy, nie tylko z zakresu astronomii.


        Na koniec coś dla bardziej zaawansowanych. Futurama, czyli taki animowany sitcom stworzony przez ludzi odpowiedzialnych także za Simpsonów. W tym przypadku o ewolucji traktuje cały odcinek, Clockwork Origin. Dlaczego dla zaawansowanych? Odniesień do różnych "kontrowersji" wokół ewolucji jest mnóstwo (np. o brakujących ogniwach), tak samo jak nawiązań do wszelkich okołoewolucyjnych ruchów (np. pastafarianizm). Sporo jest też "smaczków" dla tych, którzy o zagadnieniu wiedzą ciut więcej (już sam tytuł nasuwać ma skojarzenia nie tylko z Mechaniczną pomarańczą, ale i z zegarkiem Paleya).
      W animacji ukazano raczej inteligentne podejście do tematu. Proces powstawania (mechanicznych) gatunków na obcej planecie, na którą trafiają bohaterowie, jest zadziwiająco zbieżny z tym ziemskim, ale za całokształt - wybaczam wszelkie niedociągnięcia. Rzadko kiedy w popkulturze pojawiają się przejrzyście przedstawione postawy nie tylko kreacjonistów i "ewolucjonistów", ale też zwolenników ewolucjonizmu deistycznego.
Plus: jak ewolucja, to nie mogła zabraknąć tyranozaura. Mechaniczny, a jakże, atakuje człowieka, a potem zaczyna bitkę z mechanicznym triceratopsem. I jeszcze: to właśnie w tym odcinku, około 6:00, padają słynne słowa prof. Farnswortha:



        Jak widać mało kto przejmuje się losowością i bezcelowością ewolucji. Fascynuje raczej jako proces, w którego efekcie powstał (samolubny i zachłanny - Pearl Jam) człowiek, niekiedy stawiany na szczycie drzewa życia (Saturn), kiedy indziej zaś pogrążający się z zadowoleniem we własnym upadku (Korn). Kreacjoniści co prawda próbują stale mieszać (Family Guy), ale czasem można dojść do jakiegoś konsensusu (końcówka Clockwork Origin).
      Oczywiście przykłady z popkultury można mnożyć. South Park, Simpsonowie, sporo reklam i piosenek; a jeszcze przykłady z literatury (Wehikuł czasu Wellsa!) i filmu (chyba każdy widział Milion lat przed naszą erą)... Na szczęście po takiej dawce przeinaczeń mogę odpocząć w towarzystwie filmów Davida Attenborough (First Life, Charles Darwin and the Tree of Life, Life on Earth...) w których, będąc często w pozycji horyzontalnej na trawie/skałach/piasku, prezentuje on cuda i dziwy, które raczyły wyewoluować na naszej planecie.

sobota, 2 czerwca 2012

Niechaj kopią!

   
     Co człowiek zostawia po sobie?

     Wspomnienia, notatki, zdjęcia, rzeczy osobiste, niezapłacone rachunki. Osobnikom współczesnym można dopisać do listy konta mailowe, profile na facebooku, twitterze, serwisach blogowych.
     Ale to i tak nie są pozostałości ostateczne. Wszelki papier zetleje i rozsypie się w proch, materiał cyfrowy rozpłynie w nicość gdzieś w światłowodach. Któż wie, może wszelki Internet* szlag trafi. Albo i całą ludzkość, bo czemu i nie?

     Jednym z największych grzechów naszej cywilizacji jest myślenie o przyszłości w kategoriach najbliższych dni, miesięcy lub lat. Co bardziej zapobiegliwi martwią się o przyszłe pokolenia i nawołują do zmniejszenia wykorzystywania surowców nieodnawialnych.
     Po zamierzchłych kulturach mamy głównie monumentalne budowle, których nie zdążył strawić czas wspomagany fauną, florą i czynnikami abiotycznymi. Proponuję iść dalej i zostawić coś na dłużej. Dużo dłużej. Jak dinozaury, amonity czy fauna ediakrańska.

     Ze współczesną wiedzą z zakresu geologii, glacjologii, klimatologii i wreszcie - biologii - ludzkość ma potencjał, żeby odcisnąć po sobie ślad. Można zaplanować miejsce zdeponowania doczesnych szczątków ochotników. Na pewno się tacy znajdą. Oczywiście przewidywanie ruchów górotwórczych, wylewów bazaltu, czy powstawania i wysychania mórz na dłuższą metę jest trudne (o ile nie niemożliwe) do przewidzenia. Ale przy odpowiedniej ilości ochotników...
Od biedy zawsze można kilku śmiałków zakonserwować gdzieś w torfowisku lub umieścić w lodowcu. Jak wiadomo takie osobniki w przyszłości dostarczą wielu cennych informacji (patrz: Oetzi).
     Wyobraźnia jednak każe mi zwizualizować sobie łupki bitumiczne z pięknym odciskiem kości Homo sapiens (ba! Można nawet dostrzec pozostałości włosów pod pachami! To definitywnie musiał być ssak.).
     Tak, wiem, że ludzkie skamieliny są odnajdywane w Afryce, Azji, Europie. Znaleziony materiał jest przypadkowy, nie reprezentatywny dla ówczesnych populacji i - mimo wszystko - wcale nie taki leciwy. Człowiek może pójść dalej, jeśli chodzi o chowanie się na przyszłość.

     Jak wiele uda się dowiedzieć kiedyś z takiego materiału kopalnego? Jak bardzo niewdzięczny czas zniekształci to, co po nas zostanie? Do jakich fałszywych wniosków na nasz temat dojdzie ktoś bazując na niepełnych obrazach sprzed tysięcy lat, być może pełnych artefaktów?
I jeszcze jedno pytanie, które być może powinno zostać zadane na samym początku:
kto nas odkopie z torfu, wydłubie z łupków, wyłupie ze skał?

     Możemy być też wredni i zrobić kuku tym z przyszłości, kimkolwiek by oni nie byli. Na pewno da się sfabrykować to i owo...


*Internet wielką literą, bo "pisze się wielką literą mając na myśli konkretną, globalną sieć komputerową – jest to wtedy nazwa własna. W niektórych przypadkach poprawna jest jednak pisownia małą literą – gdy pisze się o Internecie jako nośniku (medium) informacyjnym, (...)". Tak informacyjnie, ponieważ jednak jestem tzw. Grammar Nazi (ale tej nazwy nigdy nie zaakceptuję).